Wróciwszy ze Lwowa, po dwudniowym rozbracie z rowerami i chodzeniu na piechotę, z miłą chęcią wsiadamy na rowery i jedziemy dalej. Pogórze zostawiamy za plecami, więc teraz będzie już tylko łatwiej. Rano jeszcze odwiedzamy niesamowitą „Domową Piekarnię” na rynku, w której na każdy dzień obowiązuje inne menu. Patrząc na wypieki i sposób ich przyrządzania (bo jesteśmy de facto w kuchni) chciałoby się kupić niemal wszystko. Przysmaki zjadamy już daleko za Przemyślem i żałujemy, że kupiliśmy tak mało…. Jeszcze po powrocie czytamy o właścicielce w „Miasto Archipelag” Springera i znowu burczy nam w brzuchach.
Przez kładkę przejeżdżamy na drugą stronę Sanu.
Ostatnie spojrzenie na Przemyśl.
Na GreenVelo znudziło mi się wożenie mojego fotograficznego dobytku na plecach i wylądował na rowerze.
Pierwsza atrakcja tego dnia była niemal za rogiem, Arboretum w Bolestraszycach.
Na zwiedzaniu spędziliśmy ponad dwie godziny, a pewnie można by i cały dzień.
Pomosty, kładki, piękne aleje, rzeźby z wikliny.
Idealne miejsce na wspólne zdjęcie.
Był też pałacyk.
Arboretum to także miejsce, w którym swoje prace wystawiają artyści.
Na drugie śniadanie chlebek z piekarni 🙂
A tuż obok był Fort XIII San Rideau.
Kolejna przeprawa przez San w miejscowości Niziny.
Na tę kładkę żadne auto się nie wciśnie.
Zaraz za nią byłoby dobre miejsce na nocleg, gdyby nie fakt, że znajdują się tam ruiny cmentarza.
Upał doskwiera, więc trzeba jakoś nawadniać organizm.
Jadąc dalej trafiamy do Chotyńca, gdzie odnajdujemy Cerkiew Narodzenia Przenajświętszej Bogurodzicy.
Niestety do zwiedzania tylko od zewnątrz.
A tędy szła kiedyś linia kolejowa, no u nas stare szlaki kolejowe wyglądają „nieco” lepiej 🙂 W podkarpackim jest to jedyny odcinek GreenVelo który nie jest utwardzony (ok. 1km)…
Zbaczamy trochę z trasy by zobaczyć nieczynny most kolejowy, a raczej to, co z niego zostało.
Nastał czas na obiad, znowu gotujemy 🙂 tym razem w roli głównej kurki.
I kaszotto z kurkami gotowe 🙂
W okolicy miejscowości Żmijowiska, nie zrażając się jej nazwą, pod lasem znajdujemy idealne miejsce na nocleg. Cisza, spokój i tylko jeden zabłąkany jeleń ryczał i ryczał przez prawie pół nocy.
Niemal zaraz po starcie trafiamy do Wólki Żmijowskiej, gdzie oglądamy, również tylko z zewnątrz kolejną cerkiew, Cerkiew pw. Narodzenia Najświętszej Marii Panny.
Kolejną atrakcją na trasie jest Sosna o pięciu pniach. tradycja mówi, że dzieciom z Pidłub objawiła się na niej Matka Boska, zachęcając je do modlitwy.
Koło niej znajdują się dwie kapliczki.
Matka Boska po wojnie objawiła się także jednemu z żołnierzy, któremu zawierzyła wybudowanie tutaj kapliczki.
Na jednym z leśnych skrzyżowań Czerwona figura – drewniany krzyż barwiony na czerwono, wzniesiony przez mieszkańców miał chronić przechodniów od złych mocy, które nawiedzały to miejsce.
Jadąc dalej, co jakiś czas napotykamy na święte miejsca przy drodze.
MOR, jest hamak, cydr i coś słodkiego, więc jest i przerwa 🙂
Radruż – zespół cerkiewno-obronny pw. św. Paraksewy, perełka architektury drewnianej na ziemi lubaczowskiej. W centralnej części znajduje się drewniana greckokatolicka cerkiew otoczona kamiennym murem, pokrytym gontowym daszkiem z bramą, dzwonnica i domem diaka.
Obok znajduje się zabytkowy cmentarz z kamiennymi nagrobkami i płytą nagrobną tatarskiej branki – Marii Dubniewiczowej.
Największe wrażenie robi na nas wnętrze cerkwi, w którym funkcjonuje muzeum.
Na obiad zawitaliśmy do Horyńca Zdroju. Z obiadu wyszły nici, bo Panie w pewnym barze chciały nam wcisnąć dwie porcje pierogów z mięsem upierając się że to soczewica. Także fiaskiem kończy się operacja uzupełnienia zapasów wody, znaczy się można było, Wanda nalegała abym wlał do butelki, ale na szczęście zanim to zrobiłem, zdążyłem wyczuć jej niepowtarzalny aromat 🙂
Dalej pojechaliśmy w kierunku miejscowości Narol.
Nieopodal nieistniejącej już wsi Stare Brusno, natrafiamy na przepiękny stary cmentarz.
Mieszkańcy Starego Brusna trudnili się głównie kamieniarstwem, więc nagrobki są nietypowe, niektóre rzeźbione.
Huta Złomy.
Po południu trafiamy do Narola, w którym nie spodziewalibyśmy się knajpki, a jednak. Wanda wchodzi pierwsza, przy barze właściciel, żartowniś, pyta się co chcemy zjeść. My, że no bez mięsa coś, jego mina mówi wszystko. Wanda pyta się czy będzie problem, a on na to, że to my mamy problem 🙂 Nad barem wisi menu, ale mówi żeby na nie nie patrzeć. Ale dodaje, że są pierogi ruskie. Ja dojrzałem jeszcze placki ziemniaczane, ale Panie, komu się chce to robić. Weźcie pierogi. No to bierzemy, po półtorej porcji. Domowe, przepyszne 🙂
Kunki, jaka szkoda, że nie po drodze 🙂
Pasy rowerowe na drodze wojewódzkiej.
Na wieczór wjeżdżamy już do województwa lubelskiego, w miejscowości Susiec witają nas Sami Swoi 🙂
Jedziemy tyko na pobliskie wzgórze zobaczyć wieżę widokową i poszukać noclegu.
Znajdujemy go na pobliskich polach.
Kolejny etap pełen ciekawych atrakcji za nami, etap który pokazuje nam jak różna jest wschodnia część naszego kraju, od tej w której na co dzień mieszkamy. Pełna zabytkowych drewnianych cerkwi i świętych figur czy przydrożnych kapliczek. Ogólnie rzecz mówiąc, trasa przez całe Podkarpacie była fantastyczna.
Najnowsze komentarze