W końcu przyszedł czas na długo wyczekiwana wycieczkę z naszymi koszalińskimi przyjaciółmi. Umówieni już od ponad miesiąca, obmyśliliśmy plan aby spotkać się nad Parsętą w okolicy Osówka. Więc jak zwykle pociągiem po pracy do Rąbina, a potem szybciutko na miejsce zbiórki gdzie już, albo dopiero czeka na nas Grzesiek.
Rozbijamy obozowisko, Wanda znika w śpiworze, a my czekając na Zbyszka który się nieco grelusił, zajmujemy się ogniskiem.
Miejsce na obóz idealne 🙂
W końcu dobija do nas Zbyszek, niejako na gotowe (ognisko i grzańca) trochę plotkujemy i idziemy do namiotów nabrać sił na jutro.
Co prawda z rana pobudkę robi nam Straż Rybacka, ale mili panowie po stwierdzeniu że nie jesteśmy żadnymi kłusownikami, a jedynie szalonymi rowerzystami życzą nam miłej wycieczki.
W nocy temperatura była na lekkim dwustopniowym minusie.
Dzień pierwszy, ruszamy.
I od samego początku jest ciekawie.
Zbyszek sprawdzał czy mocno w nocy mroziło, ale okazuje się, że za słabo, albo za krótko.
Jedziemy w kierunku Wicewa, gdzie po raz kolejny oglądamy z zewnątrz kościół i starą gorzelnię.
A potem Wanda ze Zbychem znudzeni jazdą po asfalcie organizują skróty.
Droga jakby się skończyła, przynajmniej ta część przejezdna, a po drodze miała być rzeka, ale raczej bez mostu.
Ale żeby nie było, że go na pewno nie było, jedziemy ze Zbychem to sprawdzić.
No dobra mostu nie ma, i szans na przeprawę także nie widać.
Więc idziemy dalej, Wanda prowadzi nas po podmokłym bagiennym terenie.
Na drodze znowu staje nam woda, ale ponieważ zawracanie byłoby zbyt łatwe, Bob Budowniczy organizuje kładkę.
No to działamy 🙂
No to teraz dotrzemy na skraj pola i będzie z górki 🙂
No właśnie nie było, nie dość że pod górkę, to jeszcze po strasznej glinie, było ślisko i grząsko.
I znowu praca zespołowa 🙂
Oj lepiło się lepiło.
No to mała przerwa na czyszczenie i idziemy dalej, tym razem skrajem lasu, bo tu nie ma błota.
W końcu jednak wracamy na nasze pole, na zamarzniętą drogę, zamarzniętą ale tylko na kilku pierwszych metrach.
Tym razem jest już grubo, jazda po tej „drodze” przynosi takie oto efekty, nie pamiętam, żebym kiedykolwiek aż tak ubłocił rower, a zwłaszcza napęd, zębatek w kasecie nie sposób było policzyć.
Ale i tak jest ogólne zadowolenie 🙂
A tak wyglądały nasze skróty na mapie, nawet Grelus nie był w stanie zrozumieć tej filozoficznej zagadki 🙂
Jeszcze próba mycia rowerów w rzece, ale skoro napęd dalej jest brudny to stwierdzamy że szkoda czasu i lecimy do Połczyna poszukać jakiejś myjni ciśnieniowej.
Zbyszka mini myjnia też na wiele się nie zdawała.
Prosto było asfaltem, ale lasem dużo przyjemniej.
No i jest szuru buru. Tuż po zmroku lądujemy w Połczynie w knajpie na obiadokolacji, a plan był taki, że mieliśmy tu być do południa. Trasa i tempo na medal 😉
Wieczorem dojeżdża do nas jeszcze Sebastian i jedziemy na nocleg do Wilczych Jarów.
Rozbijamy się przy punkcie odpoczynkowym na samym wjeździe do rezerwatu. Znowu piękna gwiaździsta noc, tym razem temperatura nad ranem spada do prawie 6 stopni poniżej zera, czego na szczęście zupełnie nie odczuwamy w śpiworach, no może nie wszyscy 😉
Wyzwaniem jest wyjść rano ze śpiwora. Dodatkowej motywacji nadaje nam przejeżdżający w pobliżu ciągnik.
Nie wiem co zobaczył Zbyszek, ale musiało być to coś bardzo zabawnego.
Wilcze Jary.
Przynajmniej nie ma problemu z mokrym od wewnątrz tropikiem.
Wanda jak to Wanda, z wyjściem ze śpiwora czeka jak zwykle do ostatniej chwili.
Skoro i tak mamy duży poślizg i będziemy modyfikować trasę, to dzień zaczynamy od przejechania przez rezerwat.
Co ze względu na jego dużą atrakcyjność jest bardzo dobrym pomysłem.
Co jakiś czas napotykamy na mostek nad płynącym tam strumykiem.
Pośrodku jest także kolejne miejsce odpoczynku.
Ekipa w komplecie, no za wyjątkiem fotografa.
Po przejechaniu przez rezerwat wracamy na drogę rowerową w kierunku Złocieńca, po czym zataczając pętlę wracamy do miejsca z którego rano wystartowaliśmy.
Zimowe krajobrazy są bardzo urokliwe.
Nasza droga w kierunku miejscowości Czarnkowie to rowerowy szlak z mnóstwem zakrętów i wzniesień, jak na Szwajcarię Połczyńską przystało malowniczy i przepiękny.
Czasami jest nieco bardziej jesiennie.
Wieża telekomunikacyjna w Nowym Toporzyku.
Ciekawa miejscówka nad jeziorem Kłokowskim.
Patrzaj, tam jest Sarna.
Zawsze chętnie tutaj wracamy 🙂
Jedziemy na obiad, który będziemy gotować koło wieży obserwacyjnej.
Miejsce odpoczynku które kiedyś tam spotkaliśmy znacznie się rozrosło.
A na obiad było szefowa kuchni Wanda poczyniła Curry z dynią i orzechami nerkowca. Pyszności, nawet nasi mięsożerni towarzysze byli zadowoleni.
Dalej ciśniemy w kierunku jeziora Komorze.
Typowy Seba.
Zbychu akrobata.
No cóż, przyszedł czas na skróty po starym śladzie berlinki. Nie trzeba było nas dwa razy namawiać 🙂
Robi się coraz ciekawiej 🙂
I trafiamy na kolejną super miejscówkę na cyplu jeziora Drawsko w okolicy Kluczewa.
Jest pogoda, jest czas na kawę, słodkości i głupoty.
Skoro słonce zaczyna się chylić ku zachodowi czas ruszyć w kierunku jeziora Komorze na wcześniej upatrzone przez nas miejsce na nocleg.
Miały być 2 km przez las a potem 7 po asfalcie, ale jak zwykle wyszły tylko skróty 🙂
Taka trasa. Znowu nie było łatwo, sporo zamarzniętych kałuż i mnóstwo piachu które znowu rzęzi nam w napędach, czyli dzień jak co dzień.
I znowu piękny wieczór 🙂
Efekt halo.
Wanda poszła spać, a my zrobiliśmy sobie męską imprezę przy ognisku.
W końcu całe towarzystwo namiotowe na jednym zdjęciu. Dlaczego każdy z nich miał swój osobny namiot? Bo dla nich to takie idealne rozwiązanie, kiedy masz namiot o jeden nr większy i dopiero wtedy jest w sam raz 🙂
I nasze miejsce za dnia.
Ostatniego dnia jedziemy do bunkrów Śmiadowska Górka.
Przed Strzeszynem jak zwykle pasą się konie.
Ktoś tu poczuł głód.
I jesteśmy na miejscu. Dokładnie na czas.
Wraz z przewodnikiem zwiedzamy podziemne tunele.
Mapa fortyfikacji, jakie Niemcy wznieśli po I Wojnie Światowej o obawie o napaść z naszej strony.
Aby umówić się na zwiedzanie z bardzo ciekawie opowiedzianą historią najlepiej skontaktować się z panem Piotrem Letkim, a kontakt znajdziecie tutaj: http://www.walpomorski.pl/index.php/kontakt
Chłopaki zaglądali niemal w każdą dziurę.
I ruszamy dalej, na obiad do Szczecinka. Tym razem całkiem nową drogą przez Łączno, Rezerwat Bagno Ciemino (brzmi zachęcająco) i Grzywnik.
Szczególnie trasa przez rezerwat przyrody miała ukryty potencjał na dobre skróty.
Jeszcze jedne skróty zaliczamy już w samym Szczecinku na odcinku budowanej/remontowanej drogi.
Potem skomplikowana akcja z obiadem, aby zdążyć na pociąg i na koniec jeszcze jedno pucowanie rowerów, bo zasypany piaskiem napęd ciągle nie domagał.
To była wycieczka pełna niesamowitych przygód z cyklu tych, które będziemy długo pamiętać i często wspominać.
Dużo jeździliśmy zimą przy temperaturach mocno poniżej zera, ale nie licząc incydentalnych nocy w Norwegii i Czechach gdzie temperatura spadała do minus 1 stopnia, był to pierwszy taki solidny wypad pod namiot przy mocno minusowych temperaturach. Kilka cennych rad na przyszłość:
- smartfona w nocy trzymaj wyłączonego w śpiworze, jest szansa że rano jeszcze będzie na chodzie;
- jeżeli chcesz mieć na rano ciepłe ubrania (bluza, czapka, rękawiczki) to także włóż je do śpiwora, bluza ląduje w nogach wtedy Twoim stopom będzie znacznie cieplej;
- ciepły posiłek na rozgrzanie przed wejściem do śpiworka, lub chociaż gorąca pikantna czekolada to większa szansa na komfort spania;
- wytyczając trasę omijaj asfaltowe drogi, nie dlatego że skróty są najlepsze, ale w terenie mocniej się zmęczysz czyli lepiej ogrzejesz organizm, a także nie będą odmarzać Ci palce przy zbyt szybkiej jeździe asfaltem – przy stosunkowo małym nakładzie sił.
Wielkie podziękowania dla chłopaków za wspólną wycieczkę i do zobaczenia następnym razem, mamy nadzieję, że już w grudniu 🙂
Najnowsze komentarze