Czerwcówka nad Ostsee-Radweg, czyli z Bad Doberan do Świnoujścia

Długi weekend postanowiliśmy dla odmiany spędzić w Niemczech tułając się po ich nadmorskich asfaltach. Miało być w miarę płasko, asfaltowo i przyjemnie, bo pojechaliśmy tam z bawołem, który zyskał nową nazwę: taczkowóz. Była to dobra okazja na sprawdzenie roweru Cargo na dłuższym dystansie, a przede wszystkim próba zwiększenia dystansów dziennych. No to pakujemy się i zaraz po pracy jedziemy pociągiem w okolice Rostocku.

Po pierwsze miła niespodzianka, za psa umieszczonego w skrzyni niemieccy konduktorzy nie wypisują biletu, nie mówiąc już o samej wygodzie wsiadania (do niskopodłogowych pociągów) i podróżowania w ten sposób.

Natomiast mając dwie przesiadki (kierujemy się do miejscowości Parkentin) podczas pierwszej w Gustrow ze względu na zepsute windy mamy do pokonania schody(w dół i w górę) co już nie jest ani fajne, ani proste. Nawet na dworcu w Rostocku ze względu na krótką windę musimy znosić rower po schodach, na szczęście jadąc na inny peron jest nieco dłuższa i Cargo wchodzi pod skosem. No cóż, przesiadki niestety bywają skomplikowane.

Na nocleg zmierzamy do lasu, w którym położone są stawy hodowlane, a w zasadzie kiedyś nimi były, bo teren jest już mocno zaniedbany.

Nocleg wybraliśmy zw względu na bliskość do Bad Doberan, uroczego miasteczka które chcieliśmy jeszcze raz zobaczyć.

Ostatnim razem widzieliśmy głównie Molly (jej miniatura przed dworcem), no to pora na zwiedzenie miasteczka.

Molly przejeżdża przez samo centrum miasta.

A to zestaw rowerzysty nad morzem, pyszna fiszbułka z zimnym radlerem, który stał się naszą codziennością na drugie śniadanie i podwieczorek.

Mockelhaus – Stadt und Badernuseum.

Przy okazji zwiedzamy położony wokół par pośrodku którego mieści się Doberaner Munster, oraz ruiny klasztoru.

Jadąc w kierunku północnym wzdłuż torów kolejowych kolejny raz natykamy się na Molly.

Możną ja spotkać mając ją niemal na wyciągnięcie dłoni.

Jest gorąco więc Alaska raz po raz zażywa kąpieli.

W Heiligendamm wjeżdżamy na Ostsee Radweg, którym z małymi wyjątkami będziemy kierować się aż do Świnoujścia.

Zaczęliśmy przed Rostokiem ze względu na jeszcze jedno miejsce, które czekało na nas po drodze – Gespensterwald, niesamowity bukowy las.

Urlop to urlop, czas na hamakowanie musi się znaleźć 🙂

Niesamowite miejsce.

Wanda hamakowała, a Alaska załapała się na sesję zdjęciową.

I na pieszczochy 🙂

To miejsce równie niesamowicie wygląda z plaży, ale tam ze względu na brak zejścia nie pchałem się.

Alaska nie przepada za morzem ze względu na fale, ale wszystko się zmienia gdy rzucisz jej kamienia… 🙂

Do samego Rostocku nie zajeżdżamy, bo nie za bardzo mamy po co, więc w Warnemunde promem przeprawiamy się na drugą stronę rzeki Warnow.

Miały być asfaltowe drogi, a okazało się że spora część szlaku jest szutrowa i w dodatku w newralgicznych miejscach słabo oznakowana. Więc u nas nad morzem wcale nie jest tak źle, a niedługo (po wybudowaniu tras wojewódzkich) będzie jak w Niemczech, a może nawet i lepiej 🙂

Po drodze zaliczymy dwa punkty widokowe.

Za to jest coś czego nie ma u nas, ogólnodostępna infrastruktura dla turystów: toalety, prysznice…

Po ciężkim, gorącym dniu brudni i zmęczeni udajemy się na niemiecki kemping, sprawdzić czy oby nic się na nich nie zmieniło. Ceny nad morzem jakby nieco większe, ale za to spokój niemal jakbyś nocował na dziko. Tylko pies ma gorzej, bo musi być cały czas na smyczy, a Ty zamiast z rana po prostu wypuścić go z namiotu (śpiąc na dziko) musisz iść z nim na spacer poza teren kempingu w celu odbycia przez niego toalety.

Od teraz tak wyglądają plaże dla nas, w Niemczech dobrze oznakowane.

To nie mogło skończyć się inaczej.

Tego dnia (piątek) zaczyna bardzo mocno wiać, o dziwo w plecy, przez co jednak zwiedzanie punktów widokowych jest bardzo szybkie. Widok z wieży kościoła w Ostseebad Wustrow.

Zestaw dnia, drugie śniadanie 😉

My nieco zbaczając z głównego szlaku kierujemy się dalej drogą rowerową nad morzem.

Szuter, piasek, a nawet odcinek wysypany trocinami.

Ale wszystko wynagradzają nam widoki 🙂

Choć morze tego dnia nie wygląda przyjaźnie.

Jadąc przez las kierujemy się na Darsser Ort, Latarnię morską.

Tutaj, to dopiero wiatr miał ochotę urwać głowę.

W latarni znajduje się także mini muzeum, trochę ptasich eksponatów, kilka akwarium z rybkami no i oczywiście knajpka, z których na tym wyjeździe nie korzystamy.

Jedni zwiedzają, inni odpoczywają.

Wokół latarni prowadzi szlak pieszy z kilkoma punktami widokowymi, z czego do jednego można także dojechać rowerem.

Molo w Prerow.

Miejsce schronienia oraz obserwacji ptaków koło Zingst.

Pomiędzy Zingst a Bresewitz trafiamy na obracany most kolejowy. Szlak wcześniej szedł po linii kolejowej i byłaby to wielka atrakcja gdyby chociaż w sezonie był puszczony dalej przez ten most. No ale tak pięknie, to nie ma nawet w Niemczech.

Szlak dalej wiedzie wzdłuż starej linii kolejowej.

Oooo cięlętniki!!! To potoczna nazwa tych barierek przed skrzyżowaniem drogi rowerowej z drogą dla samochodów. Jak widać projektant wykonał „kawał dobrej roboty”, pytanie tylko dla kogo, bo chyba nie dla rowerzystów skoro Ci nawet w Niemczech objeżdżają bokiem ten dziwny wybryk natury. W Polsce tez mamy takich fajnych projektantów, a proces leczenia ich kreatywności bywa żmudny. Żeby nie było, jeden z Niemców, zapewne mieszkaniec pobliskiej wsi, widząc jak męczymy się z taczkowozem aby to ominąć, przepraszał nas za ten wynalazek mówiąc że to wielka głupota.

Kolejną ciekawą miejscowością na trasie jest Barth.

Głównie dominuje tu stara zabudowa.

Klasztor.

My tymczasem w poszukiwaniu noclegu jedziemy dalej szlakiem.

Który czasami wygląda tak i jest to szlak główny, a nie żadna alternatywa 🙂

W okolicy Neu Bartelshagen spotykamy sporo miejsc odpoczynkowych, na których można by się wieczorkiem spokojnie rozbić, jest tylko jedno ale, wiatr. Rozbicie namiotu w takim miejscu graniczyłoby z cudem, ugotowanie posiłku również, nie mówiąc już o hałasie w nocy.

Szukamy lasu by rozbić się na jego skraju. Schowani za nim mamy spokój od wiatru, choć i tak nie zupełną ciszę.

Kolejnego dnia wiatr na szczęście już nieco osłabł.

Dla odmiany coś słodkiego, ze spotkanego na trasie obwoźnego sklepu ze słodkościami.

Przejeżdżając przez kolejne małe miejscowości można spotkać kilka ładnie odnowionych pałaców. Pierwszy z nich przerobiony na apartamenty z wielka salą muzyczną.

Widok na Straslund i most na Rugię z miejscowości Parow.

No i jesteśmy w Straslundzie, ładnym mieście, ale chyba nie dla rowerzystów. Infrastruktura rowerowa jest albo słaba, albo jej nie ma, tak jakby miasto było przystosowane tylko dla samochodów. Nawet jeden z głównych placów przypominających Stary Rynek przerobiono na parking.

St. Nicolai Kirche.

Na szczęście Stary Rynek wyglądał już normalnie. Duża część starego miasta jest położona wzdłuż nabrzeża, co nadaje temu miastu fajnego charakteru.

Za to wyjazd z miasta to istna tragedia, ze względu na remonty i brak oznakowania. Równie duże problemy mają osoby jadące na Rugię, które nie potrafią odnaleźć właściwej drogi.

Chyba kiedyś słyszałem, że pomiędzy Straslundem a Greifswaldem jest ze dwadzieścia km drogi po bruku. No to się przekonaliśmy, że rzeczywiście tak jest. Aczkolwiek nie ma wielkiej tragedii, bo bruk równiutki, jedzie się po nim dość dobrze, choć oczywiście jest różnica w porównaniu do asfaltu.

No ale skoro jechaliśmy szlakiem nadmorskim, to chcieliśmy jechać nad morzem, więc za radą jednego z nowszych wydań przewodnika zjeżdżamy do Mariny Neuhof, by dalej jechać drogą nieasfaltową wzdłuż wybrzeża. W marinie można spokojnie znaleźć nocleg, zjeść i napić się zimnego piwka. Korzystamy tylko z ostatniego i jedziemy dalej, ponoć (według pracownika baru) droga ma być trochę ciężka, ale dobra.

No tak, tylko że ta droga nieasfaltowa, to nie droga tylko single track z mnóstwem ostrych zakrętów i górek, co dla taczkowozu było niemożliwe do ogarnięcia. Ze względu na jego długość był nawet problem z wpychaniem go po górę, bo potrafił zawiesić się na środku ramy. Do tego kleszcze i komary.

Według kogoś kto oznaczył to na mapie to powinien być szlak główny (choć znaki na szlaku póki co na szczęście tędy nie prowadzą). Chciałbym zobaczyć w tym miejscu wycieczkowiczów z ADFC w kilkudziesięcioosobowej grupie 🙂

Dojeżdżamy do Niederhof, dalej jest tak samo ciężko, a może nawet bardziej bo jeszcze grząsko, więc wracamy asfaltem na nasz kochany bruk. Wycieczkę po lesie okupujemy przebitą przez kolec dętką. Biorąc pod uwagę to że to jedyna awaria podczas tych 6 dni, to nie ma na co narzekać.

Zmęczeni upałem kierujemy się na kemping w Stahlbrode. Alaska jest bardzo wygodna i chętnie korzysta z materaca, ale tylko pod warunkiem że zrobimy na nim dla niej miejsce, a jeśli nie to śpi obok na moich ubraniach. Ale skoro rano jeden materacyk się zwolnił… 😉

Za Stahlbrode sprawdzamy jeszcze raz naszą drogę nad morzem którą powinniśmy tutaj dojechać i okazuje się, że od tej miejscowości jest rzeczywiście droga nieasfaltowa, gruntowa, dość dobrze utrzymana, więc jedziemy według wcześniejszego planu, żałujemy tylko nieco że zatrzymaliśmy się na kempingu, bo po drodze było kilka ciekawych miejscówek nad wodą.

W Gristow przy Naturerlebnispark można zjeść kanapkę z jajeczkami.

Ciekawe wykorzystanie mydelniczki jako kwietnika.

No i jesteśmy w Greifswaldzie. Tylko, jaka tu cisza, i jaki spokój. To dlatego, że niedziela? Studentów nie ma?

No tak w niedzielę sklepiki pozamykane i  ruchu na ulicach nie ma.

Ale to nie o to chodziło. Była wielka impreza nad rzeka Ryck, taki nasz Piknik Pasji Pod Platanami (w dodatku w tym samym czasie) tylko bardziej na sportowo.

Gwoździem programu były wyścigi wioślarzy.

Dalej wzdłuż rzeki jedziemy do miejscowości Wieck.

W przewodniku była zaznaczona przeprawa promem, której w rzeczywistości nie było, więc zamiast zrobienia sobie skróta trzeba było pedałować.

Tyle że zrobiło się naprawdę gorąco, co bardzo męczyło Alaskę, więc jak to mówią potrzeba matką wynalazku. Chyba ze dwa dni wcześniej znaleźliśmy koło plaży stary namiot plażowy, z którego zabraliśmy dwa pałąki stelarza, by ewentualnie jak będzie trzeba wykorzystać go do zrobienia zadaszenia w taczkowozie. Dwa pałąki, ręcznik, kilki klipsów i zadaszenie gotowe, teraz to już wyglądaliśmy jak cygański tabor 🙂

Niby nic wielkiego, a zdało egzamin zarówno pod względem wytrzymałości i cienia.

Po południu padamy jeszcze na plaży na dwie godziny i ze względu na brak możliwości noclegu na dziko lądujemy na kempingu.

Wieczorne leniuchowanie.

A na obiadokolację makaron z rzodkiewkami.

Ranek nie różnił się dużo od wczorajszego wieczora.

W Freest łapiemy prom do Peenemunde.

Pasażerowie to w głównej mierze rowerzyści.

Przed radzieckim okrętem podwodnym.

Jadąc według szlaku oznaczonego w przewodniku, co nie ma potwierdzenia w terenie, robimy małe kółko, ale za to koło lotniska mamy okazję zobaczyć taki oto samolot.

Potem w Karlshagen  znowu natykamy się na brak oznakowania, a ponieważ nie chcemy jechać wzdłuż drogi, zjeżdżamy jedną z dróg w kierunku morza.

Szlak w dużej części jest szutrowy, ale jedzie się bardzo przyjemnie przez tereny leśne.

Wszędzie oznaczone zejścia na plażę z informację przy którym zejściu będzie plaża dla piesków.

No proszę jakie spotkanie 🙂

Od Zinnowitz zaczęło się już nadmorsko i turystycznie, ale dalej ładnie, bez takiego zbędnego rozgardiaszu z mnóstwem reklam jak to czasem u nas bywa.

Jeszcze tylko kilka górek, w tym dwie 16% i będzie dobrze. Wepchanie taczkowozu pod taką górkę to nie lada zadanie, no chyba że pomocą służy Alaska 🙂 Specjalnie tego dnia oszczędzaliśmy jej siły na ten odcinek. Wanda była z przodu, wtedy Alaska za wszelką cenę próbowała ją dogonić przez co była takim psem pociągowym i kilka górek dzięki takiej metodzie podjechaliśmy bez większego problemu. No cóż na obiad trzeba czasem zapracować 🙂

Potem jeszcze tylko jakieś fiszbulki, radlerki do pociągu na drogę, przeprawa promem i do domu. W nowym pociągu przygotowano 10 miejsc na rowery, ale z racji poniedziałku były tylko dwa nasze, za to biletów na rower w kasie nie kupisz, bo nie ma. Można to póki co bezproblemowo zrobić poprzez aplikację, choć bez potwierdzenia przewozu roweru. Mam wrażenie że system elektroniczny PKP jest tak samo przestarzały jak ta instytucja.

Podsumowując:

  • niemieckie szlaki nadmorskie to nie tylko asfalty, dużo tam dróg szutrowych, a oznakowanie w newralgicznych miejscach nie stoi na najwyższym poziomie, a czasami wcale nie stoi 😉
  • Cargo na dłuższych wyjazdach to dla nas duża wygoda, zatrzymujesz się, parkujesz i nie musisz się martwić co zrobić z psem.
  • Zakładając że pies około 25km dziennie biegnie a my sporo zwiedzamy, to póki co idealnym dziennym dystansem było 60 km, a można zrobić spokojnie do 80 km, ale wtedy zmęczenie daje się już we znaki. Normalnie na dłuższych wyprawach robiliśmy średnio 70 km więc jest to bardzo dobre rozwiązanie i powrót do normalności.
  • W przypadku taczkowozu jazda po asfalcie jest spoko, po dobrej nawierzchni szutrowej także, ale gdy zaczynają się już nawet lekkie górki, to nawet szutrowa droga sprawia duży opór, przy 6-8% wzniesieniach bez pomocy psa nie podjedziesz, no chyba ze masz silnik w tyłku, albo ogień w nogach. Podejrzewam, że przy lepszych rowerach Cargo, lżejszych o dobre 20 kg (waga psa lub bagażu) i z lepszym napędem takie górki nie stanowiłyby większego problemu.

Komentarze

komentarzy