Kolejny, trzeci etap tournee po GreenVelo przed nami. Zawitaliśmy do Rzeszowa. Plan jest taki aby zwiedzić stare miasto, przejść trasa podziemną i popołudniu ruszyć dalej, tym bardziej że od teraz będzie już pod górkę.
Niestety GreenVelo Rzeszów przechodzi okropnymi obwodnicami z których szybko uciekamy na rzekę i do centrum. To wielka szkoda, że szlak omija stare miasto i pewnie wiele osób nie wiedząc że warto będzie się męczyło na obwodnicach w kurzu spalin i huku tirów.
Rynek w Rzeszowie jest bardzo duży, z Ratuszem pośrodku i knajpkami dookoła niego. Wszystkie z ogródkami w tym samym stylu co wygląda bardzo estetycznie, aczkolwiek jakoś tak mocno przesłaniają jego zabudowę.
Ratusz.
Nawet śmietniki są tutaj dopasowane 🙂
No to zaczynamy od trasy podziemnej. Tym razem mamy fajnego przewodnika i wcale nie ziewamy 🙂
W korytarzach co jakiś czas poumieszczane są różne ekspozycje.
Czasem także całe pomieszczenia są zaadoptowane na różnego rodzaju zakłady rzemieślnicze.
Zwiedzając stare miasto na jego obrzeżach odnajdujemy Muzeum Bajek 🙂
Bolek i Lolek, Miś Kolargol i wiele, wiele innych.
Jest nawet ten z klapniętym uszkiem.
A w jednej z sal można sobie wygodnie usiąść i pooglądać stare odcinki Bolka i Lolka.
W centrum zawitaliśmy jeszcze na kładkę nad skrzyżowaniem.
Z której rozpościera się widok na ten oto Pomnik Czynu Rewolucyjnego, złośliwie przez mieszkańców nazywany wielką cipą tudzież pomnikiem waginy.
Niby rower wyprawowy, załadowany bagażami, a wszędzie daje sobie radę.
Nie wiem jak Wanda to robi, ale wszędzie znajdzie wege knajpkę z przepysznym jedzeniem 🙂
Z Rzeszowa wyjeżdżamy wzdłuż rzeki, jest plaża, są palmy 🙂
Na jednym z pierwszych podjazdów za miastem, Wanda zaczęła marudzić, że coś jej łańcuch przeskakuje. Myślałem, że pewnie jak zwykle coś wymyśla, żeby zrobić nadprogramową przerwę, ale nie tym razem. W końcu trafia nas awaria łańcucha.
Ale na takie rzeczy jesteśmy dość dobrze przygotowani, więc po kilkunastu minutach ruszamy dalej.
Zaczyna robić się coraz ciekawiej. W zasadzie to chyba najbardziej wyczekiwany przez nas odcinek na Green Velo.
Podjazdy po szutrze bywały dość strome.
Ale walczyliśmy z nimi bardzo dzielnie.
Słońce na horyzoncie coraz niżej, więc czas by się oglądnąć za jakimś miejscem do noclegu.
Może przy Muzeum Potoki?
Muzeum co prawda zamknięte, ale od pobliskich mieszkańców zdobywamy nr telefonu do właściciela, a przy okazji namiary na świeżą wodę. No to dzwonimy. Pan będzie jutro z wycieczką dzieciaków ze szkoły, a my jak najbardziej możemy się rozbić 🙂
Miejsce jest nietuzinkowe.
Rankiem Wanda wyleguje się w namiocie, a ja buszuję po okolicy z aparatem.
Pliszka górska.
I Ważka się znalazła.
Rankiem idziemy na zwiedzanie Muzeum w którym pełno jest wszystkiego, co mogłyby trafić do muzeum.
Są nawet skamieniałości znalezione w piwnicy.
W tej piwnicy.
To muzeum jest bardzo interaktywne. Rankiem wpadają do niego dzieciaki, biorą pistolety i idą bawić się na dworze 🙂
Pokój.
Jest nawet sala szkolna.
Miejsce ciekawe, a właściciel bardzo pozytywnie zwariowany, z wielkimi planami rozbudowy tego miejsca, kto wie, może go jeszcze za jakiś czas odwiedzimy i zobaczymy jak idą prace.
Takiej trasy właśnie oczekiwaliśmy 🙂
Choć niekiedy górki momentami były tak strome, że zostawało tylko iść na piechotę.
Green na Velo 🙂
W Błażowej na lodach pytamy gdzie w okolicy można dobrze zjeść i miejscowy rowerzysta kieruje nas do knajpki niedaleko Dynowa, na starej stacji Bachórz. Taka knajpa przy drodze wojewódzkiej dla kierowców, ale nie zawiedziecie się, no i miał rację, to chyba najlepsze miejsce na całej trasie, bardzo pysznie i do tego stosunkowo tanio 🙂 Co ciekawe knajpa jest w żółtym przewodniku GAULT&MILLAU…
No więc, chłodniczek.
Gołąbki ziemniaczane, coś co pierwszy raz jedliśmy i było niesamowite. Sami nie wiemy, czemu nie wzięliśmy ich na wynos, ale wiemy, że jak tylko tam wrócimy to… 🙂
Pierogi z malinami były palce lizać.
Okolica Karczmy pod Semaforem, to stara stacja kolejowa Bachórz, teraz taki mini skansen.
Jedziemy dalej wzdłuż Sanu, tuż za miastem idealna miejscówka na nocleg. No może troszkę za blisko miasta, może trochę za dużo ludzi, może trochę za wcześnie, więc pojedziemy dalej, pewnie będą następne takie.
Pojedziemy, ale po chwili odpoczynku 🙂
Ruiny zamku z basztami obronnymi w Dąbrówce Starzeńskiej.
Stara drewniana cerkiew.
I zupełnie nowy kościół.
Ale prawdziwą perełką była leżąca na szlaku architektury drewnianej, pochodząca z 1732 r. cerkiew greckokatolicka pw. św. Dymitra w Piątkowej.
Myśląc o noclegu mieliśmy w planach dojechać do kładki „pieszo-rowerowej” nad Sanem, w okolicy której na pewno coś znajdziemy. No więc jest kładka.
Ale nie pieszo rowerowa, tylko samochodowa, z dość dużym natężeniem jeżdżących po niej aut.
W pobliskich krzakach znaleźliśmy nocleg, a z rana wróciliśmy na MOR przy kładce w celu zjedzenia śniadania i obserwacji, co jeszcze będzie w stanie tą kładka przejechać, no więc traktor też daje radę.
Problem z tymi samochodami jest taki, ze nie można się swobodnie zatrzymać na środku, w celu podziwiania krajobrazu, czy też wykonania kilku zdjęć, bo zaraz chce ktoś przejechać.
Upał tego dnia jest niesamowity, a na nas czeka kilka ładnych górek do zrobienia.
Na szczycie pierwszej, największej robimy obiad, w końcu sami coś gotujemy. A że w tym temacie u nas nie ma lipy, to wygląda to tak.
Na deser będzie kukurydza.
Daniem głównym zupa pomidorowa, z prażonymi pestkami dyni.
Oczywiście na smażonej cebulce, posypanej papryką.
Finalnie wygląda to tak 🙂
Na okolicznych polach trwają wykopki.
Po zrobienia pętli przez góry, zaliczając trzy wzniesienia, zjeżdżamy spowrotem do Sanu. Cerkiew w miejscowości Krzywcza.
Znowu fajne miejsce na nocleg.
Ja się bawię aparatem, a Wanda zajmuje się odmaczaniem.
No więc ciśniemy dalej, aby jeszcze na wieczór dojechać do Przemyśla.
Kolejna kładka, tym razem szersza ale to nie nasz szlak.
Nasze GreenVelo odbija od Sanu i już niemal w linii prostej kieruje nas do Przemyśla.
Ale po drodze czekają nas jeszcze dwa podjazdy, i to dość strome.
Woda schodzi jak woda 😉
Był podjazd, to będzie i zjazd. Szczególnie ten jest niesamowity, bo rozwijam na nim prędkość 69 km/h. Współczuje tym co zaczynają trasę w Przemyślu i jadą w stronę Kielc, bo na dzień dobry mają ostro pod górę.
Wieczorem lądujemy w Przemyślu, w wieloosobowym pokoju w schronisku PTTK – jedyne wolne miejsca w całym mieście… i standardowo robimy nocne zwiedzanie miasta.
Grafik mamy dość napięty, bo nasze plany uległy modyfikacji. Rankiem zostawiamy rowery z bagażami w schronisku i jedziemy… na dwa dni do Lwowa, no bo skoro jesteśmy rzut beretem od niego, to uważamy to za oczywistą oczywistość, w końcu należą się nam także jakieś wakacje 🙂
Lwów, to niezwykłe miasto na zupełnie oddzielna historię, kto wie może kiedyś o nim opowiemy a na razie tylko widoczek z hotelowego okna 🙂
Podsumowując odcinek Pogórza Dynowskiego, to odcinek dość odmienny od dwóch poprzednich. Mniej atrakcji, więcej natury, mniej asfaltu, więcej szutru, no i przede wszystkim więcej górek, co prawda nie takich jak w Hiszpanii, ale za to dość dużo, i na to liczyliśmy 🙂 plan jest taki aby tu niedługo wrócić i dorzucić na deser Bieszczady 🙂
Najnowsze komentarze