Kolejny etap przed nami, skończyły się już szlaki po liniach kolejowych, więc koniec z lekkimi podjazdami, tym bardziej, że zamiast jechać główną drogą, na której i tak nie ma dużego ruchu, wybieramy te podrzędne, ale za to chyba ciekawsze 🙂
Jaen już za naszymi plecami.
Zaczynamy od lekkiego zjazdu.
W Puente de la Sierra posilamy się przed nadchodzącymi podjazdami, chyba wyglądaliśmy na wygłodniałych bo dostaliśmy gratis kilka przystawek, które migiem zniknęły z talerzy, tak jak te frytki z bakłażana 🙂
Przed nami jakieś 1300 metrów do góry, gdy tylko nieco wjeżdżamy pogoda tradycyjnie daje nam się we znaki.
I do tego czym wyżej, tym robi się bardziej zimno, na szczęście po około godzinie przestaje padać, czasem tylko mży.
Jeden z punktów widokowych z takim fajnym miejscem na namiot, ale Wanda nieugięta chce jechać dalej.
Zapora wodna – Garganta de los Logrones.
Fragment drogi, który prowadzi w kierunku zapory jest zamykany na noc.
Kolejne podjazdy za nami.
Jeszcze trochę do szczytu i już będzie z górki.
Ostatnie metry pokonujemy na piechotę, nie żeby było tak stromo, ale wiatr zrzuca nas z rowerów.
Szybko zakładamy co cieplejsze rzeczy i heja w dół, spadamy stąd jak najszybciej, aby poszukać w dolinie promieni słońca 🙂
Są, ale już wieczorne, więc ciężko nimi się rozgrzać po 15 minutowym zjeździe.
Mijamy Valdepenas de Jaen, nabieramy jak zwykle wody i będziemy szukać noclegu. Najlepiej zaraz za miejscowością.
No dobra, znowu nam nie poszło. Ta miejscowość, w której nabraliśmy wody to ta, tam daleko w dole, a wzdłuż drogi cały czas po jednej stronie urwisko, po drugiej płot. I tak już od kilkunastu km.
W końcu znajdujemy miejsce w pobliżu asfaltu, za jakimiś krzakami choć i tak na widoku, ale zmęczenie tak daje nam się we znaki, że bierzemy je z pocałowaniem ręki 🙂
Chyba jakieś wyścigi tędy jeżdżą, a my sobie tak turystycznie z sakwami.
Do Granady będzie już bardziej w dół niż do góry, ale kilka podjazdów jeszcze przed nami, no i chmur niestety także.
Znowu nas zlało, więc suszymy się i posilamy w miejscowym barze.
Zaraz się jeszcze bardziej rozgrzejemy 🙂
Możemy narzekać na pogodę, ale na trasę i jej widoki to już nie.
Las, w końcu las!!! Na jednym ze szczytów spotykamy las, taka niesamowita odmiana od skał, pól i drzewek oliwnych.
No to czas się znowu ubrać, będzie lało i będzie w dół.
Pogoda strasznie się z nami bawi tego dnia.
Na jednym ze zjazdów trafia nas porządna ulewa, a mi kończą się hamulce, były już troszkę starte gumy, więc ślizgają się po obręczy bez jakiegokolwiek hamowania. No to uskuteczniam hamowanie butem, w zakręt którym odbijaliśmy z głównej drogi jakoś udało mi się zmieścić, ale nasza droga dalej szła ostro w dół, a za jakieś pół km rozwidlenie, albo w prawo, albo w lewo, albo na wprost w płot. Była ostra walka, ale udało się wyjść z tego bez szwanku 🙂
Do Granady zaliczamy jeszcze kilka niedużych, ale stromych górek, a pogoda jak widać, urocza.
Na szczęście w mieście jak ręką odjął. Szukamy noclegu w mieście by je spokojnie zwiedzić. Jest camping, ale taniej wychodzi wziąć pokój w pensjonacie w samym centrum. Granadę bardzo zachwalał nam nasz dobry znajomy Wojtek vel Grelus, więc zostajemy na dwie noce.
I od razu ruszamy na zwiedzanie 🙂
Sklep pełen niesamowitych zapachów.
Poszukiwania miejsca na kolację zakończone, wiadomy wybór 🙂
Pomidor przekładany kozim serem, pyszność.
Wieczorem Wanda załatwia przez internet bilety do największej atrakcji – Alhambry, no to czeka nas kilka godzin na piechotę.
Te wszystkie zdobienia robią niesamowite wrażenie.
Wieczorem jak na turystów przystało idziemy na pokaz Flamenco, nie żebym narzekał ale szału nie było. Może po wizycie w muzeum Flamenco oczekiwałem czegoś innego, a może po prostu te piosenki są w takim strasznie smutnym nastroju. No nic, nie wszystko musi mnie urzeknąć.
Następnego dnia z rana wypogadza się na dobre, więc jeszcze szybki kurs po mieście.
Alhambra z boku.
Jednym z głównym, niestety nie spełnionych celów naszej wyprawy było wdrapanie się na Pico de Veleta, najwyższy szczyt w Europie gdzie można wjechać rowerem. Wjazd jest z 700 mnpm na 3300 mnpm, ale pogoda wszystko popsuła, wiało (ponad 100km/h) lało, a do tego spadł śnieg i to był problem nie do przeskoczenia, no chyba że na pieszą wycieczkę, ale nie o to nam chodziło. No nic, zostanie na następny raz.
Tymczasem czas opuścić Granadę i zacząć ostatni etap podróży do Malagi.
Najnowsze komentarze