Pieszymi szlakami z Krępy Krajeńskiej do Strączna

Tym razem po sprawdzeniu w internetach gdzie w tym tygodniu będzie można uniknąć zbiorowych, wielkoobszarowych polowań pojechaliśmy w okolice Mirosławca. Wysiadka z pociągu późnym wieczorem w Krępie Krajeńskiej i jedyny cel na wieczór to znalezienie noclegu. Najlepiej jak najszybciej i najbliżej.

Nad pierwszym jeziorem Lubicz Mały nam nie pykło, ale za to mogliśmy odbyć spacer z przeszkodami po zielonym szlaku. Noca to takie romantyczne 😉

Udało się nad kolejnym Lubicz Wielki, idealny nocleg był na środku drogi, jedyne w miarę płaskie miejsce.

Z rana ruszamy już niebieskim szlakiem w kierunku Mirosławca.

Korba każdy postój wykorzystuje na zabawę z kijkiem.

Po drodze mijamy rezerwat Dolina Zgnilca. Nie za szybko mijamy. Wręcz delektujemy się każdym przebytym metrem.

Jezioro Korytnickie. Mieliśmy jechać na wprost do Mirosławca, ale nasz cmentarnik Grelus odnalazł tu drogowskaz do grobowca rodu von Blankenburgów, więc nastąpiła mała zmiana priorytetów.

Nieco zawiedzeni jego pozostałościami dotarliśmy na miejsce.

W Mirosławcu robimy szybkie zakupy, zmagamy się nieco ze schodzącym powietrzem z mojego przedniego koła, ale odwlekając jego naprawę jedziemy zobaczyć Kirkut – cmentarz żydowski. To najstarsza nekropolia na Pomorzu, założona w XVIII w.

Za Mirosławcem Górnym odbijamy w las i nieco na skróty jedziemy do Pomnika ofiar katastrofy samolotu CASA C-295M.

Chwila zadumy, herbata i ruszamy w kierunku Piecnika na poszukiwanie noclegu.

Po drodze główną atrakcją Toporzyka jest kawałek liny zwisającej z drzewa, dzięki czemu Grelus mógł poczuć się jak młody Bóg 🙂

Wieczorem docieramy do Piecnika, był pomysł noclegu na stanicy harcerskiej na której byłem kiedyś na obozie, ale jakieś kamery i inne takie monitoringi sprawiły że udaliśmy się nad pobliskie jezioro Rakowe. Tym razem na obiadokolację odpaliliśmy kociołek z warzywami, miała być parzonka, ale ze względu na wysoką temperaturę dolaliśmy wody i wyszła pyszna duszonka.

Gotowanie na wyjeździe nabiera coraz lepszych smaków.

Rankiem mały dwustopniowy minus.

Na rozgrzewkę wybieramy spacer wokół jeziora Rakowego.

Miejscowi wędkarze mają ciekawe pomysły.

Polną drogą objeżdżamy jezioro Piecnickie, potem 300 metrów po krajówce i gdzieś pośrodku południowego brzegu jeziora Piecnickiego zjeżdżamy na czarny szlak.

Korba!!!

I tutaj na czarnym szlaku dopiero zaczyna się zabawa.

Doga czasem jest, a czasem jej nie ma bo spadło na nią kilkanaście drzew.

Dodatkowo teren jest mocno pagórkowaty.

Tomek pomóż. Nie mogę bo robię zdjęcie. Tomek pomóż bo chyba przegrywam 😉

Viola jeszcze się uśmiechała.

Sami sobie tędy idźcie, ja tu zostaję.

Nachylenie czasami bywało dość spore.

Przeszkody pokonywaliśmy chyba na wszelkie możliwe sposoby.

Grelus, a co Ty tam za rezerwat znalazłeś?

Dystans 5 km od noclegu zrobiliśmy w jakieś 2,5 godziny, no i nie obyło się bez strat.

Dalej pojechaliśmy zielonym szlakiem wzdłuż jeziora Wielki Bytyń, bułka z masłem.

Jedyną niewiadomą był ten most, ale obyło się bez problemów.

Tomek gdzie schowałeś kija?

Moje słodziaki.

Dojeżdżając do Strączna doszliśmy do wniosku, że na pociąg do Wałcza możemy nie zdążyć, więc żeby nie czekać bez sensu na dworcu idziemy obadać czerwony szlak. Za wiaduktem kolejowym skręcił w lewo, potem przeleciał przez kanał i prowadził skrajem lasu, dość mocno podmokłym.

Była niezła zabawa z odnalezieniem jego przebiegu, ale daliśmy radę.

Szlak zatoczył skrajem lasu małe koło i dalej prowadził wzdłuż jeziora Raduń.

Przez chwilę nawet dało się jechać, a później znajomy obrazek powalonych drzew i krzaczorów. Niestety robimy odwrót bo inaczej nie zdażymy na pociąg, a następny dopiero za cztery długie i mroźne godziny.

Spotykamy jeszcze miejscowych rowerzystów, którym nie przeszkadzają piszczące łańcuchy, szorujące o felgę klocki hamulcowe czy brak powietrza w oponach. Potem już tylko szybciutko na pociąg i wracamy do domu.

Już dawno nie bolały mnie tak nogi po wycieczce rowerowej. Od chodzenia.

Komentarze

komentarzy