Przez pogórza do Bachórza

Przyszedł czas na kolejny urlop. Tym razem wróciliśmy w okolice, w których byliśmy już 4 lata temu, czyli na pogórze dynowskie i Roztocze. Oczywiście w większości zupełnie inną trasą, która w zasadzie zmieniła nam się już w czasie podróży, bo zamiast wysiąść w Rzeszowie, wysiedliśmy w Dębicy, dokładając sobie około 100 km po tamtejszych pogórzach.

Tego dnia miało lać. Jedyny deszczyk przeczekaliśmy w restauracji, co po długiej podróży pociągiem było wskazane, a potem szybko na szlaki, piesze rzecz jasna.

Pomnik ku pamięci Żydów zamordowanych w 1942 r.

Mimo, że zaplanowana trasa była dość ciężka, to Wanda już na początku skorzystała z możliwości do zmiany szlaku pieszego, na mniej uczęszczany nordic walking, więc pierwsze pchanie rowerów zaliczamy dość szybko.

Z górki miało być już lepiej, ale może lepiej nie mówić. No cóż, to niestety dość częsty obrazek jaki nas spotykał na pieszych szlakach.

Ale droga pod górę wiele się nie różniła, tylko krajobraz był dużo ładniejszy. Pierwsze skrobanie roweru z gliny zaliczyliśmy już pierwszego dnia.

Tam gdzie były zabudowania trafiały się nowiutkie asfalty, więc jakoś sobie radziliśmy.

Wieczorne mgły mówią nam o tym, że jesteśmy w górach.

Nocleg znajdujemy na małej polance w środku lasu, korzystając z programu Zanocuj w lesie.

Czyżby przystanek z odzysku?

Mimo wczorajszych nieciekawych doświadczeń z pieszymi szlakami, póki co postanawiamy się ich trzymać.

Wanda była mocno zdeterminowana 🙂

Ale gdy już zupełnie giną w lesie razem z drogą, uciekamy na drogi asfaltowe, takie bardzo podrzędne, niewiele szersze od rowerowych 🙂

Było łatwiej, ale to nie znaczy, że było łatwo.

Podjazd do Jaszczurowej także nie należał do najłatwiejszych.

Oglądamy mapki i w zasadzie ciągle tylko modyfikujemy trasę 🙂

Zostawiamy gliniane, błotniste szlaki na rzecz dróg asfaltowych i jedziemy do Stępiny, gdzie znajduje się kolejowy schron Hitlera.

No cóż, tunel jak tunel, trochę historycznych opisów w środku i pełno wilgoci. W gorące letnie dni to jest pewnie bardzo przyjemne miejsce. Atrakcja którą wypada zobaczyć, ale jeden raz w zupełności wystarczy 😉

No to kierunek Wiśniowa, aby zobaczyć Dwór Mycielskich leżący w Zespole Pałacowo Parkowym w Wiśniowej.

Od tyłu robi dużo lepsze wrażenie. Ale za to park bardzo ładnie zagospodarowany, przyjemny na popołudniowe spacery.

Na jego obrzeżu znajduje się Kaplica grobowa Mycielskich.

I kościół NMP Królowej Świata.

Pomimo, że nasze sakwy są załadowane jedzeniem, to póki co żywimy się w miejscowych knajpach, no no skoro są, to trzeba korzystać. Tym bardziej, że wegetarianie mogą wybrać z menu coś więcej oprócz pierogów ruskich.

Zaczęły się pojawiać deszczowe chmury, ale jakoś nie zrobiły na nas większego wrażenia.

Dalej mieliśmy jechać przez rezerwat Herby, ale miejscowy rowerzysta, pracujący przy obsłudze tunelu kolejowego odradził nam ten pomysł. Po ostatnich opadach deszczu nie będzie tam wesoło, przed zresztą też by nie było.

Więc dalej wzdłuż Wisłoka do Markuszowej i dalej na Wysoką Strzyżowską.

Jeszcze tylko jedna góra, która miała jakieś niewiarygodne nachylenie, że ciężko było wepchać rower, o wjechaniu już nie mówiąc.

W planach był nocleg na zorganizowanym miejscu odpoczynkowym, ale przed samym szczytem tej górki znalazła się taka oto łączka i nic więcej do szczęścia nam nie było potrzeba 🙂

Kolejną atrakcją na trasie była Cerkiew w Bonarówce, a to znaczyło, że dojechaliśmy do naszego pierwotnego szlaku.

Koło cerkwi wchodził też nasz zaplanowany tracking, taką zapomnianą, zarośniętą ścieżką, że gdybyśmy się go trzymali to pewnie byśmy tu jeszcze ze dwa dni szli 😉 Wszedł do miejscowości ścieżynką, a wyszedł dalej drogą, której nie było 🙂

Pałac w Żyznowie, obecnie Dom dziecka.

To że wielu dróg nie było, to nie znaczy, że całkowicie zrezygnowaliśmy ze skrótów.

Obiad, gdzieś nad strumykiem w m. Roślówka.

Ładowanie baterii, czytaj drzemka po obiedzie.

Szef kuchni przyrządził makaron ze smażonymi szparagami, pieczarkami, czosnkiem, papryczkami chilli i to wszystko posypane świeżo startym parmezanem 🙂

A po obiedzie kolejna tura ruszyła na przerwę 🙂

Muzeum Silników Stacjonarnych i Techniki Rolniczej w Konieczkowej. Zamknięte w jeden dzień w tygodniu, tak, akurat w ten dzień.

Cerkiew Zaśnięcia NMP w Bliźniance.

Kolejny ciekawy podjazd za nami 🙂

Potem musieliśmy przedrzeć się w kierunku GV i muzeum Potoki i udało się to zrobić całkiem fajną szutrówką.

Muzeum Potoki. Ostatnio tu spaliśmy pod namiotem. Pozytywnie zwariowany właściciel tym razem kręcił się gdzieś koło szopy, więc mu nie przeszkadzaliśmy i po obejrzeniu starych kątów pojechaliśmy poszukać noclegu.

Ktoś ostatnio na jakiejś konferencji powiedział Wandzie że prawie całe GV w Podkarpackim jest już wyasfaltowane. Skoro prawie, to pewnym jest że pewnie trafimy na te odcinki bez asfaltu.

Po nocnym deszczu nie wyglądało to zbyt atrakcyjnie.

Zjazd w kierunku Błażowej zrobiliśmy znaną nam już drogą. Owszem nasz track tak nie prowadził, no ale te drogi po których wiódł były dużo gorsze.

Błażowa. Śniadanie na rynku i jedziemy dalej GV.

No może nie zawsze jedziemy, bo podjazdy którymi puszczono trasę bywają solidne, zbyt solidne jak na trasę turystyczną.

Zagroda Kowalska w m. Doły. Szczególne wrażenie robi brama.

W końcu czas na jakieś wspólne zdjęcie 🙂

Dalej jedziemy przez pogórze dynowskie do Bachórza.

Trasa pnie się szczytem, więc można raczyć się pięknymi widokami.

No ale skoro już tędy jechaliśmy to Wanda nieco modyfikuje trasę, aby część drogi pojechać dolinką. A może po prostu stęskniła się za błotem.

Na szczęście po pokonaniu odcinka specjalnego trafiamy na równie dobrą szutrówkę.

Nasza szutrówka po pewnym czasie zamienia się w asfalt i taką wąską drogą gnamy w dół do Bachórza.

Bachórz to stacja kolejki wąskotorowej Przeworsk – Dynów. Niestety znowu jesteśmy poza weekendem i znowu zostało nam jedynie popatrzeć na stojące tu wagony.

No ale Bachórz to także restauracja Pod Semaforem, gdzie przeczekujemy jedyny tego dnia deszcz (choć według prognozy miało padać cały dzień) i posilamy się przed dalszą podróżą.

Tutaj nastąpiła największa modyfikacja trasy. Zamiast dalej jechać pagórkami po drogach których może nie być w rzeczywistości, postanawiamy do Przemyśla jechać wzdłuż Sanu.

Po drodze mijamy Dynów.

Tego dnia już za daleko nie ujechaliśmy. Skierowaliśmy się do Sanu i przy jednym z jego zakoli, znaleźliśmy odpowiednie miejsce na nocleg.

Można powiedzieć, że największe górki już za nami. Łatwo nie było choć sporo z nich ominęliśmy. W trasie chyba najważniejsze jest aby umieć podjąć decyzję o zmianie, a nie brnąć w coś co nie do końca ma sens, przez drogi pełne błota, gliny, rozjeżdżone do spółki przez rolników i leśników. Tak czy siak było ciekawie i ciężko, no ale nie przyjechaliśmy tu tylko dla przyjemności 😉

Komentarze

komentarzy