Przez rozlewiska Odry i karpaty moryńskie

Tym razem samotnie, znaczy się wybrałem się na wycieczkę tylko z Korbą. Mieliśmy wolny weekend i postanowiliśmy spędzić go dość aktywnie. W piątkowe popołudnie obraliśmy kierunek Namyślin, a potem ze stacji udaliśmy się nam dobrze nam znane miejsce w Porzeczu. Jedno z naszych ulubionych miejsc na nocleg 🙂

Po drodze jeszcze zahaczyliśmy o wieżę widokową przy drodze prowadzącej do Odry.

Idąc dalej przez piaskowe górki i Monte Cassino (26 m n.p.m.) dotarliśmy do naszego miejsca nad rozlewiskami.

Jak tylko schowaliśmy się do namiotu zaczęły zlatywać się ptaszory i o coś tam między sobą się wykłócać. W spaniu to bynajmniej nie przeszkadzało. Jedynie trochę zdziwiła mnie ich ilość, gdy wyszedłem rano z namiotu. W zasadzie one także były zaskoczone.

Od rana nad naszymi głowami latały klucze Żurawi.

Aha, tym razem dość nietypowo bo z 15kg plecakiem, z bagażem na cały weekend. Znaczy się prawie cały, bo nie wziąłem za dużo jedzenia, bo nie chciało się zmieścić do plecaka, a chciałem iść z tym mniejszym.

Na rozlewiskach stan wody był wysoki, ale planując trasę łudziłem się że jakoś tam jednak przejdę do Czelina idąc cały czas wzdłuż Odry. W końcu już kiedyś jechałem tą drogą rowerem.

Ale drogi którą znałem nie było, więc poszedłem inną. Na początku jedynie dwa razy musiałem ściągnąć buty, aby na bosaka pokonać niektóre rozlewiska wody.

Jak widać szalejący jakiś czas temu wiatr, zrobił też coś dobrego 🙂

Pierwszy trudny etap za nami, doszliśmy do Odry. Tu nad brzegiem rzeki dumnie na czubku drzewa siedziała para Bielików.

Doszliśmy na wysokość Gross Neuendorf, teraz czekał nas kolejny odcinek specjalny, którego najbardziej się obawiałem.

Drogi którą miałem iść znowu nie było. Poszedłem tą która była wzdłuż rzeki. Na mapie co prawda się kończyła, w przeciwieństwie do tej która istniała na mapie, a skończyła się w terenie.

Liczyłem, że może jakoś przejdę, ale wody było powyżej pasa więc nieco zmarznięty zawróciłem.

Podjąłem jeszcze dwie kolejne próby przedostania się drogą która zniknęła pod wodą , ale znowu nie podołałem. Generalnie nie było dobrze, bo oznaczało to, że wszystko co przeszedłem od rana muszę wrócić.

Nad rozlewiskami w pewnym momencie zrobiło się czarno. Ilość ptaków była oszałamiająca.

W połowie drogi powrotnej znalazłem skrót. Skoro był płot, to na jakimś gruncie musiał się trzymać, więc zaryzykowałem.

Dwie małe przeprawy na boso i dotarłem do drogi, albo czegoś co przynajmniej drogę przypominało.

Zrobiłem jeszcze kolejne skróty i znalazłem się z powrotem na swoim tracku. Jakieś ponad trzy godziny później niż przewidywałem. Co oznaczało że mój obiad w Starych Łysogórkach stał pod dużym znakiem zapytania. Niedzielny który chciałem wziąć na wynos także. No nic kupiłem jogurt w Czelinie i poszliśmy dalej.

Do Gozdowic szliśmy przez Stary Błeszyn. Zapytałem miejscowych o drogę, czy dam radę przejść przez bagna. Jak zaczęli mi tłumaczyć to stwierdziłem że mogłem jednak od razu iść, byłbym pewnie już w połowie 😉

Nad Odrę wróciłem chwilę po zachodzie słońca.

Wiedziałem że do Starych Łysogórek na obiad już nie dojdę, raz że za późno, dwa że moje nogi nie bardzo chciały, więc rozbiłem się nad Odrą na ich wysokości, znowu w miejscu w którym już kiedyś spałem.

Wcześniej dokonałem podziału jedzenia, tak aby starczyło na całą wycieczkę, więc na wcześniej  obiad zjadłem bułkę, a na kolację miałem kisiel. Po 35 km drogi to raczej nie wiele, ale w zasadzie głodny nie byłem. Miałem jeszcze jogurt na śniadanie, bułkę i dwa crossanty na obiad i deser 🙂

Od rana znowu te ptaki 😉

Po sobotnim płaskim dniu nad rzeką, niedziele kolejne 35 km planowałem przejść po terenie dużo bardziej pagórkowatym.

Za cmentarzem siekierkowskim trafiłem do linii wysokiego napięcia wzdłuż której szedłem w kierunku mostu kolejowego.

Ta droga to piękny rollercoaster. Abo w górę, albo w dół i tak cały czas. Czasami ostro w dół albo w górę. Z rowerem byłoby tu ciężko, co nie znaczy, że z plecakiem było lekko.

Nie wiem ile przeszedłem tych górek ale dużo, na tyle dużo że musiałem się rozebrać.

Ostatnie półtora km to jedna wielka awaria, linii energetycznej. Wstawiono kilka nowych masztów, ale linie ciągle zwisają i ciągną się po ziemi. Znajomi w Mirowie dotąd mają prąd na zasadzie podłączenia awaryjnego.

Niby ciepło ale wietrznie, więc na moście musiałem się znowu ubrać. Krótki odpoczynek na punkcie widokowym, drugie śniadanie, opatrzenie odcisku i mogłem iść dalej.

Za to najlepszy widok na most jest ze Wzgórza Bitewnego.

Koło ruin młyna przeszedłem do drogi rowerowej, a koło wodospadu skręciłem do Kruszarni.

Jest i ona.

Dalej kierunek Żelichów.

Przez pola poszedłem do Nowego Objezierza, z widokiem na Stare Objezierze.

Doszedłem do drogi rowerowej i pojawiła się silna pokusa skrócenia trasy o kilka km. Drogą rowerową do Godkowa zostało tylko 11 km, a to znaczyło że mógłbym zdążyć tam dojść na wcześniejszy pociąg. Nie powiem byłem już trochę zmęczony i był to dobry pomysł, ale przez najbliższe dwie godziny musiałbym iść szybko po asfalcie. Albo około 3 może 4 km dalej przez karpaty moryńskie mając na to 1,5 godziny czasu więcej.

Wiadomo, że ja nie lubię się spieszyć, wiec poszedłem przez okoliczne górki 🙂

Dalej przez Mętno skierowałem się do Mirowa, zobaczyć co tam słychać na polu namiotowym naszych przyjaciół.

Zagadałem się jak zwykle, więc na stację w Godkowie znowu skracałem drogę, tym razem przez pola.

A tam było całkiem sporo pochowanych zwierząt.

Wraz z zachodem słońca dotarliśmy z Korbą na stację w Godkowie, skąd wróciliśmy pociągiem do domu. Ponad 80 km na pieszo. Nie pamiętam kiedy ostatnio przejechałem tyle podczas weekendu na rowerze!!!

Komentarze

komentarzy